czwartek, 18 października 2012

Chwilę przed

Z cyklu: perypetie fryzjerskie.
Jedno słowo: krótko. Drugie słowo: miedź.
Fryzjerka trzy razy upewniała się. Prosiłam: ciąć. Prosiłam: krótko.
I tak wyszło. Czyżby idealnie? Czyżby te krótkie włosy, długość której tak się bałam, jest akurat tym, czego najbardziej potrzebowałam?

Z powodu, że reisefieber w rozkwicie o czekających mnie dziś kilometrach, drodze, autostradzie i tęsknocie za możliwością teleportacji – ani słowa.
Więc będzie o książce.
Nowy Kuczok („Poza światłem”). Kuczoka lubię bardzo. Od „Senności”, która była dla mnie objawieniem a stała się jedną z tych książek, do których przynajmniej raz w roku wracam, przez „Widmokrąg”, „Opowieści przebrane” aż po „Spiski”. Wielbię i czytam, wracam, polecam.
Od rana, od kiedy kurier przyniósł paczkę czekałam z jej otwarciem. Nauczyłam się, że moje ulubione rytuały potrzebują spokoju. Ciszy. Skupienia. Odpakowałam wieczorem. I przepadłam. Nawet tokaj czekający w kieliszku zdążył się ocieplić. A ja czytałam, czytałam, czytałam. Bo Kuczok u mnie rozstawia po półkach wszystkich. Ulubionego Kunderę, ulubionego Baricco, ulubionego Pilcha, teraz na półkową zsyłkę wyekspediował doczytaną do połowy „Walkę kotów” Mendozy. Świat u Kuczoka jest zawsze brzydki i piękny jednocześnie. Ale takie właśnie są niewesołe miasteczka, o których pisze. I ludzie – zachwycający, irytujący, pełni słabości i wspaniałości pokrętnej. I wciąga mnie ten jego język smakowity, werbalne gierki słowami nieistniejącymi. A to wszystko po to, aby zobaczyć, także to niewidzialne, niedotykalne, ledwie przeczuwalne. I właściwie opowieść staje się drugoplanowa. Uwielbiam...
Poza tym Kuczok, co mnie osobiście zdumiewa, pisze o Tatrach, o górach, teraz o jaskiniach, czyli o tym czego (irracjonalnie) nie lubię tak, że sama gotowa jestem jechać i skonfrontować się z tym cudem. Ja – człowiek nizin a nawet depresji! I nawet przez chwilę, w powodzi wątpliwości wszelakich, nie pojawia się ta jedna ale najważniejsza – jak na te szczyty miałabym wturlać moje ego..?;) Bez obaw – po przeczytaniu „Poza światłem” raczej nie zostanę grotołazem. Wystarczająco przeraża mnie fakt, że jednak czasem... chciałabym. Tak sugestywna jest to lektura:)

[z piosenek podróżnych. ta jest idealna
zawsze w drodze. gdzie ja - tam i ona 
mój muzyczny talizman i generator zachwytów]


wtorek, 16 października 2012

Według zasług

Miało być ani słowa o pracy. Ale...
Gdybym chciała słów kilka – byłyby to bardzo dobre słowa. Powoli udało się przepchnąć to wszystko, co od kilku miesięcy wymagało uwagi, zaangażowania. Jeszcze tylko umowa u notariusza i mogę szykować nową pieczątkę. No dobrze – już ją mam. Inaczej nie udałoby mi się zmobilizować. Nowa pieczątka wodzi na pokuszenie nieaktualną jeszcze treścią, spoglądam i wybucham śmiechem. Może tak tuszuję panikę? A może to nadal brak wiary w siebie? Że niby ja do pieczątki to jak kwiatek do kożucha?
Ale zasłużyłam. Zasłużyłam na wszystko, co ostatnio daję sobie. Na puchaty błękitny sweter, w którego rękawach kryję dłonie aż po czubki palców. Na dużo nowych książek (tadam, tadam... nowy Kuczok, Tuszyńska i Stuhr w drodze). Na dobry krem. Na wszystko, co dobre z minionego weekendu. Zasłużyłam na nową fryzurę i na wieczorne odpieranie pokusy, aby podczas czwartkowej wizyty u fryzjera poprosić o złoty blond. Zasłużyłam na podróż do miasta O. I na czekające tam tiramisu, spacer nad Narwią i całą – ufam, że dobrą – resztę. I na dziecko, które przyniosło z przedszkola pierwsze dzieło sztuki. Dumnie zawiesiliśmy na lodówce plastelinowego muchomora na tekturce. I na nowe okulary też zasłużyłam. Są piękne. Mam nadzieję, że dzięki nim uda mi się skupić wzrok (i nie tylko) na tym, co najważniejsze...
W megalomanii mojej to nawet uwierzyłam, że zasłużyłam na tak piękną, słoneczną, ciepłą jesień:)

[dostałam tę piosenkę w prezencie przedsennym. lubię kiedy ktoś słysząc dźwięki myśli o mnie.
i trafia w moje upodobania...  urzekające. odtwarzam codziennie. i trochę uciekam.
no ale... przecież zasłużyłam...
]


wtorek, 9 października 2012

Złotawa, krucha i miła

Rękawiczki już wyjęte z szafy. Nawet trzy pary. 
Wiem, że trudno w to uwierzyć ale w ostatnim sezonie nie zgubiłam ani jednej pary, stąd ta obfitość. No ale odkryta szyja, odkryty dekolt. Bo ulubiony szal jednak udało mi się zapodziać. Więc nierozważnie pracuję na kolejne zapalenie oskrzeli?

Jesienne dni w mieście. 
Babki, babeczki. Kawa. Młody człowiek przejęty rolą kawiarnianego gościa, niestety, tylko przez chwilę. Zapatrzenie w niebo gdzieś nad dachami Poznania. Chwila, kiedy bawimy się we wróżenie z kształtu obłoków. Smakuję czerwone wino, wytrawne i hiszpańskie, wsłuchuję w rytm kroków na nierównych brukach Starego Miasta. Grzeję się jak kot - w październikowym słońcu, w chwili odpływającej. 
A wracając do domu pozwalam sobie na odrobinę zachwytu nad stawkami wród brzóz obsypanych złotem. Nie mój to dar. To słońce w bursztynowej odsłonie.
Chwilozofia. Moja własna rozpieszczalnia...

[dwie płyty, od których nie mogę się oderwać. i nie chcę.
"Radio Retro" i "Odeon" - łażę po kawiarniach, nasłuchuję i zachwycam się]






czwartek, 4 października 2012

Inaczej nie umiem

Turlamy się od infekcji do infekcji. Wczoraj zawiozłam zestaw książek mamie, niech opasłe tomiszcza wypełnią jej czas. Dziś... to ja obudziłam się z bólem gardła. Dziecko z katarem. Truchleję na myśl, że tak aż do wiosny. A wiosną nasze katary nabiorą nowego wymiaru – kataru siennego. 

Ech. Gdzieś z tyłu głowy kiełkuje myśl, że może jutro odstawiwszy dziecko do przedszkola wrócę do domu. Leżeć, pić kakao i czytać coś ze sterty książek nieprzeczytanych. Sterty coraz większej, sterty sukcesywnie powiększającej się, sterty której zawalenie się na moją głowę sprawi, że już tylko wieczny odpoczynek dany mi będzie. Tak, notorycznie marzę o wagarach.
 
Rano kiedy jadę do pracy patrzę na mgły snujące się nad polami. Mgły poranne, chłodne światło świtu, to najbardziej lubię w październikowe poranki. Wieczorem oglądam spektakularną zmianę barw całego świata. Lubię patrzeć jak w okiennej ścianie wieżowców odbija się zachód słońca. Lubię myśl, że pół miasta w tej samej chwili może napawać się tym samym widokiem. I ja, ja też. Gdzieś pomiędzy gałęziami drzew, wśród sosen, ponad dachami, rzucając cienie na moje łóżko. Szkoda tylko, że o tej porze zawsze jestem gdzieś w biegu. A przecież to idealna godzina na chwilowe znieruchomienie, zmrużenie oczu, emocjonalny zaciesz.
Wciąż powtarzam, że może innym razem, i nadal w ciepełku hoduję moje rozżalenie. 

[i ostatnie dwa wersy refrenu
mantra. nareszcie uwierzyłam.]


poniedziałek, 1 października 2012

Gdzieś między sercem ciepłym i chłodnym

Wrzesień już za mną?
To dobrze. To był miesiąc rozczarowań. I walki z infekcjami. Męczący.
I miesiąc, w którym rozżalenie dominowało nad wszystkim. 
Nad radością, wdzięcznością, zachwytem, życioholizmem.
Obawiam się, że to rozżalenie pielęgnować będę także i w październiku.
Rozżalenie przykrywa wszystko. 
Pozostawia blade, nikłe cienie tego, co tak naprawdę jest najważniejsze.
Ja to wiem. Naprawdę wiem. A jednak... A może właśnie dlatego...
Dopadło mnie mentalne rozmemłanie. Słowa się nie składają. Ja się nie składam.
Na moim dzisiejszym nastroju cieniem kładzie się „nie lubię poniedziałku”.
Niby fakt niezaprzeczalny, że poniedziałku zostało tylko 14 godzin.
Problem w tym, że wtorku też chyba nie polubię.

Łzawo. Tęsknie. Żałośnie.
Potrzebuję morza, drogi, świętego spokoju.
A tak, prawda. Ja zawsze potrzebuje boleśnie mało, a mimo to – boleśnie niemożliwie.

[w takich dźwiękach zakochuję się od pierwszego zachwytu
upycham je po kieszeniach, niech mi grają w te jesienne dni
nawet jeśli grają tak łzawo ]